Pora na zakończenie mojej „pamiętnej” marokańskiej historii. Choć czasami brzmi jak skrócony scenariusz filmu, to jednak dla mnie była prawdziwym horrorem. Utrata pamięci dała mi to, że dzięki niej dowiedziałem się ilu wspaniałych ludzi jest moimi przyjaciółmi i znajomymi. Ale żeby nie przeciągać przechodzę do relacji.
Utrata pamięci w Maroko
Tekst ten jest kontynuacją mojej opowieści o tym, jak przytrafiła mi się utrata pamięci w Maroko. Poprzednie jej części znajdziecie w artykułach „Bardzo chciałbym zapomnieć…” oraz „la memoire marocaine”.
Pierwszy wylot
I nastała sobota, dzień w którym miałem opuścić Maroko i polecieć do Berlina. Stamtąd mieli mnie odebrać przyjaciele i zawieźć do Polski. Pierwszy raz od kiedy spotkała mnie utrata pamięci, wstałem skoro świt. Pakować nie było co, więc po prysznicu udałem się do restauracji na śniadanie. Byłem pierwszy, nawet jeszcze nie wszystko zostało powykładane na szwedzki stół. Wziąłem płatki owocowe i zalałem je mlekiem, potem wypiłem sok pomarańczowy i już byłem gotowy do drogi. Przez następne trzydzieści minut chodziłem po pokoju jak dziki lew w klatce. A właściwie to lwica, bo lwy są podobno bardzo leniwe. W końcu zadzwonił telefon – podstawiono dla mnie taksówkę i przyszła moja opiekunka.
Jak ja się cieszyłem. Po wymeldowaniu z hotelu wsiedliśmy do taksówki i ruszyliśmy w kierunku lotniska, znajdującego się poza miastem. Po około 30 minutach jazdy, które upłynęły mi na ciekawej rozmowie z moją opiekunką, stanęliśmy przed lotniskowym wejściem. W Agadirze pierwsze bramki bezpieczeństwa są już na wejściu do budynku, ale to raczej takie lipne zabezpieczenie. Gdy przez nie przechodziłem miałem scyzoryk i dużą metalową sprzączkę od paska. Nie pomyślałem o tym, więc odezwał się sygnał, ale nikt nie zwrócił na to uwagi.
Kiedy ruszyliśmy do odprawy sprawdziło się przysłowie „Myślał indyk o niedzieli, a w sobotę łeb mu ścieli”. Podeszliśmy do pani, która z pięknym uśmiechem miała mnie odprawić. Ta spojrzała na bielejący na mojej głowie bandaż i zapytała, czy mam pozwolenie od lekarza na lot samolotem. No jakże bym mógł mieć, przecież konsul stwierdziła, że nie będzie potrzebne. Po próbach wyjaśnienia podejmowanych przez moją opiekunkę, skierowano nas do szefa rzeczonej pani. On również kategorycznie odmówił wpuszczenia mnie na pokład samolotu bez zaświadczenia lekarskiego. Na nic zdała się również jego rozmowa z Konsul RP, powiedział nie i koniec.
Dojechać do lekarza
Utrata pamięci i nadziei na wylot sprawiły, że całe powietrze ze mnie uszło. Myślałem że tam padnę – fatum jakieś czy co. Dobrze, że miałem kogoś, kto mnie pocieszył na miejscu i dodał otuchy. Jeden telefon i nasza rządowa przedstawicielka poprosiła moją opiekunkę, by wróciła ze mną do hotelu, a ona postara się załatwić lekarza na cito.
Szybko ruszyliśmy na postój i dogadaliśmy się z taksówkarzem co do ceny (200 dh). W połowie trasy, gdy byliśmy już na dwujezdniowej drodze, w torebce mojej opiekunki odezwał się telefon. Dzwoniła pani Konsul RP z pytaniem, czy jeszcze jesteśmy na lotnisku. Kiedy usłyszała że nie, poprosiła byśmy zawrócili, bo najprawdopodobniej jakiś lekarz podjedzie tam do nas.
Zapaliło się jakieś zielone światełko w mojej głowie. Kierowca nie widział problemu stanął na środku drogi, a potem nie namyślając się długo zawrócił przez pas zieleni i już jechaliśmy z powrotem. Gdy wpadliśmy na halę lotniska usiedliśmy, a w oczekiwaniu na obiecanego lekarza zaczęliśmy rozmowę. Jakież było nasze zdziwienie, kiedy po kilkunastu minutach zadzwoniła znowu pani Konsul RP. I powiedziała, że musimy jednak jechać do hotelu, gdzie będzie na nas czekać sekretarka konsula honorowego. Zaprowadzi mnie ona lekarza, który wyda stosowne zaświadczenie. W dalszym ciągu mieliśmy jeszcze czas, choć kurczył się on nieustannie.
Dokumentacja medyczna
Po dojechaniu na miejsce, udaliśmy się z miłą sekretarką (przypominam, że znała tylko arabski i francuski) do prywatnego gabinetu neurologa. Niestety musieliśmy poczekać około 30 minut, ponieważ… kończył operację w pobliskim szpitalu. Po przyjeździe wydał mi skierowanie na tomograf. Prawie biegiem udaliśmy się do pobliskiej kliniki, prowadzonej przez przyjaciela mojego neurologa. Tam bez kolejki dostałem się do pomieszczenia, w którym mój mózg miał być prześwietlany.
Położono mnie i usztywniono głowę. Zacząłem powoli wjeżdżać do wielkiej plastikowej rolki, tak mi się to skojarzyło wtedy. Nie wytrzymałem i zacząłem się śmiać. Pomyślałem sobie, że pewnie zaraz wszystko się popsuje, badanie się odwlecze i nie zdążę na samolot. No cóż mam chyba jakieś zdolności paranormalne, czyżbym był jasnowidzem?
Urządzenie co prawda działało bez zarzutu, ale zanim otrzymaliśmy kliszę z przekrojami mojej głowy, a potem zaświadczenie o braku przeciwwskazań do podróży lotniczych, do mojego lotu zostały 2 minuty. Nie było już sensu jechać na lotnisko. Choć starałem się robić dobrą minę, w środku mnie wszystko się gotowało. Byłem zły i zrezygnowany zarazem. Poza tym zostałem znowu bez pieniędzy. Badania w prywatnych klinikach nie należą do tanich, choć podobno i tak policzyli mi stawki minimalne.
Neurolog wypisał mi receptę na leki i zdjął bandaż. Stwierdził, że wystarczą plasterki ściągające, które… mam sobie kupić razem z lekami w aptece. K…a – za co! pomyślałem. Całe szczęście, że była przy mnie moja opiekunka. Miała anielską cierpliwość i ogromną przebojowość. Wyłuszczyła cały problem sekretarce konsula honorowego. A następnie wymusiła na niej, żeby ta zapłaciła za potrzebne medykamenty. Jednocześnie skontaktowała się z Konsul RP, aby załatwić sprawę mojego dalszego pobytu w Maroko. Do chwili kolejnego, bliżej nie określonego jeszcze w czasie wylotu do Polski.
Oczekiwanie po raz drugi
Po kilkunastu minutach wszystko było jasne, leki wykupione, a ja wróciłem do tego samego hotelu. Niestety pokój dostałem już inny. Personel witał mnie jak stałego bywalca, a wszyscy się wesoło uśmiechali. Po pewnym czasie dowiedziałem się, że spędzę tu kolejne 3 dni. Dzięki, za przyjaciół w biurze turystycznym, którzy tak ekspresowo załatwili mi bilet lotniczy. Powiedziano mi, że po raz kolejny zostaną przelane do mnie pieniądze. No dobra, tyle że dotrą one w poniedziałek, a jedyne ciuchy założyłem w piątek. Choć dotknęła mnie utrata pamięci, to myślałem już w sposób cywilizowany, więc zauważyłem ten problem.
Okazało się, że moja opiekunka jest niezastąpiona, sama udała się na miejscowy targ, gdzie za własne pieniądze, zakupiła mi bieliznę oraz koszulkę (oczywiście wcześniej spytała o rozmiar). Gdy je przyniosła pozwoliła sobie na mały żarcik. Stwierdziła, że nie wiedziała jaki kolor lubię, więc nabyła wszystko różowe. Niech będzie pomyślałem, wstydliwy nie jestem, więc może być róż. Okazało się jednak, że różu tam nigdzie nie było. Koszulka była czarna i pasowała idealnie, reszta też była w porządku.
Pozostałe do wylotu dni spędziłem na spotkaniach i spacerach z moją opiekunką. Dzięki temu poznałem Agadir i trochę odpocząłem psychicznie. Utrata pamięci była nawet w jeden z tych dni powodem śmiesznej sytuacji. Gdy wyszedłem do lobby na spotkanie opiekunki, okazało się, że wszystko udekorowane jest na czerwono, a na szybach porozwieszane były serca. Jak pewnie już się domyślacie były to walentynki.
Po krótkiej rozmowie doszliśmy do wniosku, że to również trochę moje święto, ponieważ święty Walenty jest patronem… chorych umysłowo (a jakby nie było, amnezja dotyczy umysłu). Dzień przed wylotem dowiedziałem się, że moja opiekunka niestety nie będzie mogła ze mną pojechać na lotnisko i towarzyszyć mi będzie sekretarka konsula honorowego.
Wylot po raz drugi
I tak nadszedł wtorek, dzień mojego kolejnego wylotu. Myślicie, że było łatwo? Chyba już wiecie, że tak nie mogło być, ale nie będę Was trzymał w niepewności do kolejnego tekstu.
Rano odjechałem taksówką z hotelu, żegnany przez uśmiechnięty personel. Towarzyszyła mi oczywiście znana już sekretarka konsula honorowego. Kobieta miła, uśmiechnięta, z którą niestety nie mogłem porozmawiać. Mój zasób słów francuskich to: bonjour, bonsoir, d’accord, oui, oraz i tu Was zadziwię la paille (skąd to wiem nie mam bladego pojęcia).
Pierwsze moje zdziwienie nastąpiło, gdy taksówka zatrzymała się nagle na środku drogi. Pani sekretarka otworzyła drzwi i wysiadła (pomyślałem sobie – może straciłem pamięć, ale to na pewno nie jest lotnisko). Okazało się, że chciała się przesiąść na przednie siedzenie, bo raziło ją słońce. OK myślę, jedziemy dalej będzie dobrze.
Hmm… źle może nie było, ale taksówka znów się zatrzymała, a pani sekretarka znowu wysiadła. Co jest grane pomyślałem – przecież nie ma już gdzie się przesiąść. Za chwilę wszystko było jasne, kobieta wyskoczyła na chwilę zrobić… zakupy w pobliskim sklepie.
Kolejne problemy?
Gdy już dotarliśmy na lotnisko i podeszliśmy do stanowiska odprawy pokazałem wydrukowaną kartę pokładową wraz z zaświadczeniem od lekarza i… okazało się, że pani to nie wystarczy, musimy udać się do jej szefa. Cholera, scenariusz znowu się powtarza, to pierwsze co przyszło mi na myśl. U szefowej wywiązała się zażarta rozmowa miedzy nią a sekretarką.
Ta druga nagle została odsunięta, a mnie spytano po angielsku, czy sobie sam poradzę w samolocie. A tu cię mam pomyślałem – oczywiście, że sobie poradzę. Szefowa myślała, że będzie przebiegła i spytała, jaki jest mój ostateczny cel podróży. Odpowiedziałem z uśmiechem, że Polska. Na to ona z triumfującym wyrazem twarzy – a samolot leci przecież do Berlina. No to cię zagnę, pomyślałem i powiedziałem – z Berlina odbiorą mnie przyjaciele. Chwilę dumała i kazała nam wyjść z gabinetu, a sama udała się do innych drzwi. Po chwili dowiedziałem się, że kontaktowała się z kapitanem samolotu, czy ten pozwoli mi wejść na pokład. Na moje szczęście wyraził zgodę.
Reszta to był już pikuś. Kolejne dwie bramki i strasznie przyglądający mi się pogranicznik. W paszporcie byłem gładko ogolony, a przed nim stał facet z pokaźnym zarostem na twarzy. Kiedy mnie przepuścił odetchnąłem.
Lot minął spokojnie, a przyjaciele czekali już na mnie z utęsknieniem.
Uff…!! wszystko dobre, co się dobrze kończy! Nie zazdroszczę tej całej biurokracji, w którą wpadłeś, wyglądało, że każdy chciał chronić swój tyłek, a nie troszczył się o Ciebie (mam na myśli pierwszą próbę odlotu). Całe szczęście, ze anioły jednak czuwają, bo inaczej pewnie byłbyś teraz jakimś Marokolakiem 😉
W Maroko faktycznie panuje totalna spychologia. A co do Marokolaka 😉 na początku tej historii wyglądałem tak, że spokojnie mógłbym wmieszać się w tłum muzułmańskich imigrantów (mocno opalona twarz, ciemna broda, a na głowie biały turban z bandaża) – hmm… w ostateczności to też byłby jakiś sposób na powrót do Europy 😉
Wzięliby Cię za tłumacza i wylądowałbyś w jakimś obozie dla uchodźców .. 😉
Życzę całkowitego powrotu do zdrowia po tym koszmarze. Pozdrawiam 🙂
Dziękuję 🙂 już nad tym pracuję
Łatwo nie było, ale grunt, że przetrwałeś 🙂
ufff:):)
Ciężko czytać o takich trudnych przeżyciach. Cieszę się, że to wszystko przetrwałeś, jesteś dobrej myśli i dalej masz plany podróżnicze. Życzę Ci całkowitego wyzdrowienia i wielu jeszcze wspaniałych wypraw (ale może z mniejszą dozą dramatyzmu 😉
Dziękuję 🙂
[…] chciałbym zapomnieć… – czy aby na pewno?”, „la memoire marocaine”, oraz „Myślał indyk o niedzieli…”, zacząłem odkrywać otaczający mnie świat na nowo. Każdy krok, był krokiem w nieznane, […]
Ale wyjazd! Ale faktycznie z takim rentgenem jak na załączonym zdjęciu też bym Cię nie wpuściła na pokład 😉
Tego się właśnie obawiali, że pęknie mi ta jedyna żyłka i z mojego mózgu zrobi się papka gdy rozbije się o czaszkę 😉
;-D
[…] Ci, którzy nie znają historii z Maroko mogą ją przeczytać w trzech tekstach: Bardzo chciałbym zapomnieć, la memoire marocaine i Myślał indyk o niedzieli. […]
Ja jestem zszokowany 2 sprawami. Primo jak to k. Możliwe że szpital wypuścił człowieka w takim stanie secundo jak to k. Możliwe że wszyscy policjanci konsulem itd nie pomyśleli o tym że potrzebujesz opieki medycznej nie mówiąc nawet już o papierze że możesz lecieć w takim stanie.
Państwowe szpitale w Maroko nie stoją na zbyt wysokim poziomie (nie można ich przyrównywać do tych europejskich). Prywatne to inna bajka, ale tam musisz iść z kasą.
Przygoda faktycznie jak z filmu, dobrze że tak się skończyło
Też się z tego cieszymy. Teraz już bez nerwów wracamy do tamtych chwil.