Zbliża się Dzień Dziecka. Jako że wszyscy nimi jesteśmy, a Warszawa posiada wiele tajemniczych zakątków, z którymi wiążą się ciekawe podania i historie, przybliżymy Wam kilka miejsc oraz związanych z nimi legend warszawskich. Zamiast więc siedzieć w domu przed telewizorem, zabierzcie swoje pociechy na spacer, podczas którego dotkną fantastycznego świata w rzeczywistości.
Mieszko kamienny
W pierwszej z legend warszawskich udamy się Starówkę, gdzie na ulicy Świętojańskiej, przed wejściem do Sanktuarium Matki Bożej Łaskawej, leży sobie spokojnie niedźwiedź. I choć wiemy, że wykonał go w XVIII wieku Jan Jerzy Plersch, jeden z najwybitniejszych rzeźbiarzy warszawskich, to wolimy myśleć, że jest to Mieszko czekający na swoją miłość.
A było to tak…
W dawnych czasach, gdy jeszcze gęste puszcze Polskę porastały, a powietrze czyste było i smogu nijakiego uraczyć się nie dało, książę Janusz (nie mylcie z Januszami turystyki) wybrał się na polowanie. Strzelał do czego popadnie, bo wszystko jego było i wnet pełne wozy mięsa już miał. Zamarzyła mu się jednak polędwica z niedźwiedzia, więc ze swoją świtą ruszył w największą gęstwinę. Po chwili wypatrzyli na miękkiej ziemi tropy i ruszyli w kierunku gawry. Gdy niedźwiedzica ich ujrzała, stanęła wysoko na łapach, jakby czegoś broniąc. Książę już miał ją usiec, kiedy przed zwierzę wyskoczył mały chłopiec. Księżna widząc jego loczki i pucułowatą twarz, zeskoczyła z siodła i zabroniła mężowi czynić zło. Po chwili rozmowy uradzili, że adoptują malucha, a niedźwiedzicę wezmą pod ochronę.
I tu by pewnie bajka się skończyła, ale nie może być tak pięknie. Chłopak wyrósł na fajnego mężczyznę, za którym oglądały się wszystkie niewiasty. On jednak był bardzo nieśmiały. Do czasu, gdy poznał na warszawskim dworze Jadwiżkę. Zakochali się w sobie. Jednak wybuchła wojna i Mieszko musiał wyruszyć na pole walki. Dzielnie sobie tam radził i po wielu miesiącach szczęśliwy, że zobaczy swoją ukochaną, wrócił do domu. Będąc osobą wierzącą, wyskoczył jeszcze na chwilę do kościoła, aby podziękować za opiekę Bogu. Kiedy z niego wychodził, zobaczył Jadwiżkę w dość niecodziennej sytuacji. Tłumy ludzi gratulowały bowiem jej i jej… nowo poślubionemu mężowi.
Mieszko krzyknął z bólu, jaki rozerwał mu wtedy serce i padł na zawał przy drzwiach świątyni. Na szczęście przechodziła obok tzw. Szeptunka (taka nieuznawana przez katolików znachorka), która widząc jego żal, wyszeptała kilka słów zaklęcia i zamiast wyzionąć ducha, młodzieniec zamienił się w głaz. Nie byle jaki zresztą – został kamiennym niedźwiedziem. Odczarować go może jedynie prawdziwa miłość niewieścia. A więc samotne dziewczyny, ruszajcie do Warszawy, może wam się uda. A musimy nadmienić, że Mieszko był ponoć bardzo urodziwy i majętny.
Pęknięty dzwon
Całkiem blisko od Kamiennego Mieszka, na tyłach kościoła przy ulicy Kanonia (ze Świętojańskiej wystarczy skręcić w Dziekanią), na środku niewielkiego placu i niedaleko najwęższej europejskiej kamienicy, stoi samotnie duży dzwon. Został on wykonany przez znanego w całym kraju XVII-wiecznego ludwisarza Daniela Tyma (wykonał też rzeźbę króla Zygmunta III Wazy). Przyglądając mu się dokładnie, można zobaczyć biegnące przez niego linie pęknięć. I to właśnie one są częścią legend warszawskich. Jak się pewnie domyślacie, jest to również historia miłosna.
Posłuchajcie…
Daniel, ludwisarz znany w całej Rzeczypospolitej, miał piękną i powabną córkę, której dano na imię Marynia. Matka niestety zmarła wcześnie, więc ojciec przelał na nią całą swoją miłość i chciał dla niej jak najlepiej. Był uznanym rzemieślnikiem, więc pracy miał dużo. Ucieszył się więc, gdy pewnego dnia pojawił się w jego warsztacie młody chłopak o imieniu Hans. Młodzieniec chciał u niego terminować i wszystkiego się nauczyć. Nie był jednak zbyt bystry, a aspiracje miał wielkie. Liczył na dużą kasę i ogromną sławę. Gdy mu zbytnio nie szło, a mistrz nie zdradzał swoich największych sekretów, postanowił poślubić Marynię. Liczył, że w posagu trafi mu się cała wiedza i połowa bogactwa nauczyciela.
Był tylko jeden problem… miał na imię Kajetan i był czeladnikiem u szewca. Jego miłość do Maryni była wszystkim znana, a i ona pałała uczuciem do niego. Daniel widząc jak młodzi się kochają, też życzył im dobrze. Hansowi było tego za wiele. W owym czasie ludwisarz otrzymał bardzo duże zlecenie na dzwon do jednego z kościołów. Jezuici, którzy zlecili mu tę robotę, poprosili, aby wykonał ją solidnie, bo dzwon ma chwalić Boga (wiemy o tym z inskrypcji na nim: „Chwalcie Go na cymbałach dźwięcznych, wszelki duch niech chwali Pana”). Rzemieślnik dodał do stopu swoją tajemną recepturę, mającą wydobyć z niego śpiewną duszę.
Zazdrosny Hans, po tym jak Marynia odrzuciła kolejne jego zaloty, postanowił się zemścić. W nocy wdarł się do warsztatu swojego mistrza i dodał cyny do przygotowanego roztworu, a swojemu konkurentowi dosypał trucizny do piwa. Potem poszedł smacznie spać. Kajetan strasznie się męczył, nim po trzech dniach skonał. Trzy dni od pamiętnej nocy po raz pierwszy uderzono również w dzwon, który wydał dźwięk piękny, ale i ostatni, bo rozpadł się na kawałki. Młodego szewczyka, a później i jego wybrankę, która swych dni dożyła w klasztorze, pochowano na cmentarzu farnym. A co stało się z okrutnikiem? Też długo nie pożył, trzy tygodnie później wyłowiono go z Wisły. Do dziś nie wiadomo, co pchnęło go do samobójstwa – czy wyrzuty sumienia, czy duch Kajetana.
Na pamiątkę tych zdarzeń sklejony dzwon postawiono na miejscu pochówku całej trójki (tak, placyk przy Kanonii to dawny cmentarz). Ponoć gdy w nocy 31 października przyłożycie do niego ucho, będziecie mogli usłyszeć duchy naszych bohaterów. A gdy powierzycie im jakąś intencję, zaniosą ją oni prosto do nieba.
Legenda o zapiecku
Niedaleko Rynku Starego Miasta znajduje się niewielki placyk, przez który poprowadzono uliczkę. Jej nazwa to Zapiecek. Znajdują się na niej dwa bardzo ciekawe zegary. Pierwszy, ten który większość ludzi zauważa, to wykonany przez Mieczysława Jamuszkiewicza w 1953 roku mechaniczny czasomierz (jest naprawdę piękny). Drugi, niektórym umyka, bo znajduje się na wysokości drugiego piętra i jest zegarem słonecznym. Wykonał go w 1954 roku znany gnominik (też nie znaliśmy tego słowa, to specjalista od zegarów słonecznych) Tadeusz Przypkowski. Ale nie o nich jest legenda, a o młodym chłopaku, który miał marzenie i przymierał głodem.
Ludowa historyjka mówi nam…
Gdy przy ulicy Świętojańskiej spłonęła w wielkim pożarze kamienica, usunięto jej resztki. W miejscu, na którym stała, urządzono duży targ gołębi i ptaków śpiewających, gdzie schodzili się warszawscy rzemieślnicy. To właśnie tam pewnego dnia ojciec zabrał małego Kazika. Szukał dla niego mistrza, który wyuczy go dobrego zawodu (kiedyś nie było zawodówek). Chłopak przechodząc obok jednego ze straganów, zobaczył i usłyszał pięknie gadającego kosa. Od razu zapragnął takiego mieć, ale ojciec go wyśmiał i zaprowadził do znanego murarza. Kazik nawet się ucieszył, bo zaraz sobie wydumał, że za swoje pierwsze zarobione pieniądze kupi ptaka.
Ech, ta młodzieńcza naiwność. Murarz zaprowadził go do swojego pobliskiego domu i pewnie nawet wprowadziłby go w tajniki swojej sztuki, gdyby nie żona. Musicie wiedzieć, że była nie lada heterą. Kobieta wymyśliła sobie, że chłopak zostanie jej posługiwaczem. Kazik miał ciężko, zła jędza goniła go do roboty ponad jego siły i nawet nie dawała dobrze zjeść, że o zapłacie nie wspomnimy. Pewnego dnia wygłodniały parobek schronił się na strychu i przyglądał krzątającym się po placu ludziom. Zobaczył wielkie poruszenie u masarza, który z okazji swojego święta częstował wszystkich pyszną swojską kiełbasą.
Kazik nie namyślał się długo, po cichu zakradł się od tył na stragan mięsny i zaczął upychać za pazuchę kiełbasę. Nikt go nie zauważył, bo był małym chłopcem. Jednak przez swój wzrost musiał opierać się na skrzyniach i nagle jedna z nich z hukiem opadła na ziemię. Rumor był straszny, więc zaczął uciekać, a za nim pobiegli ludzie. Zwinność przydała mu się bardzo. Szybko wspiął się na dach i wskoczył do komina (no, rozumu to chyba jednak nie miał za wiele). Tam rozsiadł się wygodnie i porządnie obżarł, a potem zasnął. Gdy się obudził, zauważył, że nie ma jak wyjść. Zaczął się wydzierać i skrobać w ściany. Po długim czasie usłyszeli go murarze, którzy rozebrali komin i pomogli wyjść z niego urwipołciowi.
Kazik najadł się nie tylko kiełbasy, ale i wstydu. Cała historia wyszła mu jednak na dobre, bo rzemieślnik, u którego się uczył, wziął go z litości pod swoją opiekę i przekazał wiedzę. Za pierwsze zarobione pieniądze młodzieniec kupił sobie gadającego kosa i już nigdy nie czuł się samotny.
Anioł w krużganku
W ostatniej z legend warszawskich poprowadzimy Was do Zamku Królewskiego. Po zakończeniu I wojny światowej robotnicy remontujący tę siedzibę polskich monarchów natknęli się na przecudny fresk, przedstawiający anioła podczas zwiastowania. Ciężko im było jednak ustalić autora tego dzieła. Z pomocą przyszli ludzie, którzy opowiedzieli taką historię…
W dawnych czasach jeden ze znanych polskich malarzy otrzymał zadanie udekorowania ścian krużganków w Zamku Królewskim. Oczywiście ze względu na ogrom prac nie mógł ich wykonywać samodzielnie, przyjął więc niezwykle zdolnego ucznia, który miał duży zapał do pracy. Spytacie pewnie, czemu chłopak tak garnął się do roboty? Jak to mówią – miłość uskrzydla. Matias, tak miał na imię, zakochał się w pięknej dziewczynie. Jej ojciec powiedział jednak, że odda mu ją wyłącznie wtedy, gdy ten zostanie czeladnikiem znanego malarza i ukończy jakieś duże dzieło. Zakochany chłopak, był ambitny i pracowity, aby jak najszybciej spełnić ultimatum przyszłego teścia, harował po nocach niczym dzisiejsi pracownicy wielkich korporacji. Szybko zdobywał wiedzę, a że i talent miał, to jego mistrz dawał mu coraz ambitniejsze zadania. Po jednym z nich gdy za oknem było już całkiem ciemno i hulał wiatr, Matias ruszył do domu.
Mrok był jednak tego dnia strasznie gęsty i zgubił się pośród krętych i wąskich uliczek. Po dłuższej chwili zobaczył jakieś światła. Uradowany ruszył w ich kierunku, nie zważając na to, że zrobiło się jakoś dziwnie chłodno. Dopiero gdy zajrzał w oczy upiorom, zrozumiał swój błąd. Już myślał, że wszystko się dla niego skończyło, ale nagle uliczkę zalał mocny blask i stanął przed nim anioł. Obiecał mu, że go wybroni, ale w zamian chłopak ma namalować jego portret na ścianie zamku. Matias zgodził się i już na drugi dzień za zgodą swojego nauczyciela rozpoczął pracę. Kiedy skończył, wszyscy byli zachwyceni, ujrzeli bowiem najpiękniejsze przedstawienie anioła w Warszawie.
Niestety, mamy dla Was złą wiadomość. Ani Wy, ani my już go nie ujrzymy, zostało zniszczone podczas II wojny światowej. Możemy zaproponować Wam jednak w zamian wycieczkę do nowo otwartych Ogrodów Zamkowych. Są przepiękne i można po nich spacerować całkowicie za darmo.
W tym miejscu kończymy pierwszą część naszej opowieści. Druga, bo przecież legend warszawskich jest sporo, trafi do Was jeszcze przed Dniem Dziecka. Znajdziecie ją tutaj – Warszawa – szlakiem legend warszawskich [#2].
Ciekawa i tajemnicza jest nasza Warszawa 🙂 Lubię czytać Wasze opowieści, zawsze coś ciekawego z nich wynika. Nie kojarzyłam tych legend o Mieszku, ani o dzwonie, z przeróżnych warszawskich baśni kojarzę tylko tę o złotej kaczce.
W takim razie poczytaj nas za tydzień, będzie jeszcze kilka kolejnych legend ze stolicy ?
Obowiązkowo 🙂
[…] Podążaj szlakiem legend w mieście – my w ten sposób poznaliśmy legendy warszawskie […]
[…] spodobały Ci się legendy Poznania, to zajrzyj do naszych tekstów opisujących podobne historie w Warszawie czy […]