Zamek w Stirling i diabelski ołtarz

Zamek w Stirling – jeden z najpiękniejszych w całej Szkocji – był miejscem, od którego rozpoczęliśmy przygodę z tym krajem. To tam widzieliśmy największą salę bankietową i tam Mikołaj zrobił z siebie błazna. Ale nie tylko architektura nas interesowała, a przede wszystkim natura. Dlatego pierwszego dnia odwiedziliśmy również inne miejsca: wąwóz Finnich Glen z jego Diabelskim Ołtarzem oraz miasteczko Luss leżące na brzegu największego szkockiego jeziora – Loch Lomond.

Wieczorem po wylądowaniu na lotnisku w Glasgow, wypożyczyliśmy samochód i udaliśmy się do miejsca naszego noclegu. Jechaliśmy trochę z duszą na ramieniu, bo Mikołaj pierwszy raz prowadził samochód po brytyjskich drogach, a jak wiecie panuje tam ruch lewostronny. Wszystko jednak poszło dobrze i już po kilkudziesięciu minutach dotarliśmy do Stirling. Tego dnia jednak niewiele zostało nam czasu na zwiedzanie, więc wyskoczyliśmy tylko do sklepu po niezbędne zakupy. To od rana miała zacząć się nasza szkocka przygoda.

Stirling Luss maps

Stirling

Z naszymi znajomymi, z którymi mieliśmy spędzić połowę tego dnia, umówiliśmy się pod największą atrakcją tych okolic. Jak się pewnie domyślacie, skoro Szkocja to warownie, był nią zamek w Stirling.

Imponująca forteca wznosi się dumnie ponad miastem. Jej znaczenie dla Szkotów jest ogromne i koniecznie trzeba ją odwiedzić. Na miejsce przyjechaliśmy trochę za wcześnie, więc aby umilić sobie czas, postanowiliśmy pospacerować w pobliżu.

Holly Rude – kościół i cmentarz

Dosłownie około 100 metrów od parkingu zamkowego (płatny 4£) możecie przekroczyć bramę prowadzącą do jednej z najstarszych budowli miasta. Kościół Holly Rude został ufundowany w 1129 roku i jego pierwotne mury mimo licznych wojen przetrwały około 300 lat. Niestety potem strawił je pożar. Dość szybko go odbudowano i dzisiaj można podziwiać majestatyczne mury z XV wieku. To w nich nastąpiła koronacja pierwszego króla połączonych unią Anglii i Szkocji – Jakuba VI (z rodziny Stewartów).

Z kościołem sąsiaduje John Cowane’s Hospital, wybudowany w połowie XVII wieku, przytułek dla zrujnowanych kupców Gildii Kupieckiej. Według legendy umieszczony nad wejściem posąg Johna ożywa w czasie Hogmanay (taki szkocki sylwester, który nie trwa jeden, a kilka dni).

Do środka nie udało nam się wejść, więc postanowiliśmy pospacerować po okalającym kościół cmentarzu. Oboje lubimy stare kamienne nagrobki, bo zdają się mieć duszę. A jeśli jeszcze wśród nich hasają króliki, to nasze usta ozdabia cudowny uśmiech. Na zdjęciach zobaczycie też ciekawy nagrobek, który jak się potem okazało, jest fikcyjny i miał tylko przyciągać turystów.

Warto też wdrapać się na niewielkie cmentarne wzniesienie, rozciąga się bowiem stamtąd niesamowita panorama na okolicę. Gdy już tam wejdziecie po niecałej minucie wspinaczki, możecie też odpocząć na ławeczce.

Zamek w Stirling

W końcu mogliśmy już udać się do największej atrakcji w Stirling. Pierwsze wzmianki o fortecy w Stirling można znaleźć już w dokumentach z XII wieku, ale wiadomo, że wtedy stała tam od wielu lat. Miejsce to jest bardzo ważne dla Szkocji. To właśnie stąd rządziła chyba najbardziej znana królowa tego kraju, Maria Stuart (Stewart – szkocka forma nazwiska).

Kobieta miała bujne i dość tragiczne życie, ale może się poszczycić koroną dwóch ówczesnych państw Francji i Szkocji. Tę pierwszą zdobyła wychodząc za Franciszka II, druga przysługiwała jej z racji urodzenia.

Zamek w Stirling już od samej bramy robi spore wrażenie, które wraz z odkrywaniem kolejnych budynków i pomieszczeń jeszcze tylko się powiększa. Nas zainteresowały wszechobecne tam jednorożce. Kiedy spytaliśmy o nie naszą znajomą, odpowiedziała, że to symbol Szkocji. Później pokonując bezkresne połacie kraju, zrozumieliśmy, dlaczego tak jest. Gdybyśmy byli tymi mitycznymi zwierzętami, za swój dom na pewno wybralibyśmy tę baśniową krainę.

Mówiąc Szkocja to zamki, nie pomylicie się bardzo, a zamek w Stirling jest najlepszym przykładem, że warto je zobaczyć. My zaczęliśmy jak większość ludzi od przejścia się po murach i podziwiania widoków. Z miejsca, gdzie stoją pięknie odrestaurowane działa (French Spur – bateria ogniowa), bardzo dobrze widać 67-metrową wieżę upamiętniającą Williama Wallace’a. Był on szkockim przywódcą w czasie walk z Anglikami. Jeśli jeszcze nie oglądaliście filmu „Braveheart” z Melem Gibsonem, to koniecznie to nadróbcie – poznacie spory fragment szkockiej historii.

Po drugiej stronie alei wjazdowej rozciągają się przepięknie utrzymane ogrody, które kiedyś poza funkcją estetyczną używane były do gry w bule. Warto tam wpaść na chwilę i odpocząć w cieniu ponad 200-letniego drzewa.

W kolejnych, właściwych już pomieszczeniach zamkowych, możemy podziwiać eksponaty, mające przybliżyć nam życie w epoce świetności zamku. Jest to o tyle ciekawa podróż w przeszłość, że możemy jakby uczestniczyć w tej retrospekcji. Renia grała na harfie i stroiła się w suknie balowe, a Mikołaj jak zwykle robił z siebie błazna. Potem oboje rozwiązywaliśmy różne quizy i sprawdzaliśmy, jak pachniało dworskie życie. W Chapel Royal mogliśmy na żywo posłuchać chóru, natomiast w Great Hall (największej sali bankietowej w Szkocji) zasiąść na królewskich tronach i oczami wyobraźni zobaczyć piękne bale i bankiety.

Eksploracja takiej atrakcji jak zamek w Stirling jest oczywiście płatna i trzeba na nią wydać 16£, ale zapewniamy Was, że warto. My bawiliśmy się tam przednio.

Devil’s Pulpit – u czarta na ołtarzu

Kiedy opuściliśmy Stirling, ruszyliśmy w stronę wyspy Skye. Nie pojechaliśmy najkrótszą drogą, bo chcieliśmy zawadzić jeszcze o dwa bardzo ciekawe miejsca. Pierwszym z nich był Ołtarz Diabła. Nazwa dość intrygująca i nasuwająca skojarzenie z architekturą. Jest to jednak istny cud natury.

O miejscu tym jest dość głośno, ale wielu ludzi tam nie dociera. Dlaczego? Czyżby przeważały aspekty wiary? Nie, odpowiedź jest bardziej prozaiczna. Devil’s Pulpit jest ogrodzony płotem z drutem kolczastym i teoretycznie nie ma do niego dostępu. Czy warto więc się do niego przedzierać? To już musicie ocenić sami. Nam i naszym szkockim znajomym to miejsce bardzo przypadło do gustu.

Finnich Glen, bo taka jest jego prawdziwa nazwa (choć tej potocznej używa się częściej), to wąski wąwóz. Został wyżłobiony przez wartki i zimny strumień, który wypłukiwał przez lata czerwone skały piaskowca. Ma długość około 500 metrów, a jego głębokość dochodzi do 25 metrów.

Aby dostać się do czarta i zanurzyć nogi w tym „krwawym Styksie”, trzeba trochę się nagimnastykować. Po pierwsze musicie przeskoczyć płot (no dobrze, murek przy drodze pokonają nawet nieduże dzieci), potem przespacerować się przez zielony zagajnik. Najtrudniejsze jednak jest zejście do piekieł. Pokonuje się je po wyłożonych przed dziesiątkami lat schodach z kamieni. Gdy jest ślisko, trzeba naprawdę uważać.
Wszystkie trudy rekompensują jednak widoki, które ukazują się nam u podnóża wąwozu. Jeśli chcecie go eksplorować, pamiętajcie o zabraniu kostiumów kąpielowych lub szybkoschnących ciuchów. Obuwie w końcu możecie sobie zawiesić na szyi (jeśli ma sznurówki).

Tak magiczne miejsce musiało przyciągnąć twórców legend i podań. To ponoć właśnie w tym miejscu dokonywano prób na kobietach oskarżonych o czary. Jak to robiono? Biedną niewiastę strącano z wysokości 25 metrów (mniej więcej 8 piętro) do wody. Jeśli przeżyła, to uznawano ją za czarownicę i zabijano, a jeśli zmarła, to wyprawiano jej kościelny pogrzeb. Widocznie była niewinna i teraz już cieszyła się w rajskich ogrodach.

Loch Lomond

Z przemoczonymi nogami ruszyliśmy w kierunku największego ze szkockich jezior. Loch Lomond ma długość prawie 40 km, szerokość dochodzącą miejscami do 8 km, a jego głębokość osiąga ponad 190 metrów. My zatrzymaliśmy się w jednej z miejscowości letniskowych położonych na jego brzegach.

Luss to takie małe miasteczko, gdzie jest chyba więcej turystów i letników niż miejscowych. Udaliśmy się w nim na obiad, podczas którego zjedliśmy najlepsze fish & chips. Ale nie to było najciekawsze. Na sali obok odbywało się szkockie wesele, a na naszej swoje 90-te urodziny obchodziła pewna staruszka. Szkoci są bardzo tradycyjnym narodem i na takie imprezy ubierają się w regionalne i rodowe stroje. Dotyczy to przede wszystkim panów, którzy dumnie paradują w kiltach, a za skarpetkami skrywają noże.

Nie mogliśmy się powstrzymać i zadaliśmy naszym znajomym chyba najbardziej popularne „męskie pytanie”. Czy Szkoci pod kiltami noszą majtki? Zarówno on, jak i ona stwierdzili zgodnie, że nie. Spacerując jeszcze trochę nad przepięknym brzegiem, pożegnaliśmy się z nimi i pospiesznie ruszyliśmy dalej.

O tym, gdzie jeszcze dotarliśmy pierwszego dnia i czy nam się podobało, dowiecie się z kolejnego tekstu. A teraz zostawiamy Was ze zdjęciami, na których możecie zobaczyć: zamek w Stirling, Devil’s Pulpit i Luss nad Loch Lomond. Przypominamy, że gdy klikniecie na dowolne zdjęcie, powiększy się ono do rozmiaru ekranu i będziecie mogli zobaczyć więcej szczegółów. Miłego oglądania i do zobaczenia za tydzień. Zapraszamy również do tekstu – Szkocja – informacje praktyczne.

12 Comments

  1. No ma Szkocja ten swój klimat, a od ich zamków – moim zdaniem – zawsze nieco wieje grozą 😉

  2. Uwielbiam zamki! Miejsce jak z filmu! Dzięki za wskazówkę dot. „Braveheart” – z chęcią obejrzę!

Powiedz nam, co sądzisz o tym artykule